Wakacyjne podróże ostrołęckiej „Solidarności” -
czyli relacja z wycieczki na Pomorze Zachodnie w 2013 roku
Dariusz Łukaszewski
To była bardzo udana wycieczka. Nie zabrakło niczego. Dopisała pogoda, humory, pełni pasji podróżnicy. Wzorowo sprawiła się myszyniecka firma przewozowa „Emar”. Organizator wycieczki Aleksander Zawalich, szef ostrołęckiej Organizacji Międzyzakładowej Pracowników Oświaty i Wychowania NSZZ ”Solidarność” stanął, jak zawsze, na wysokości zadania i zaproponował związkowcom wyprawę fascynującą, pełną niespodzianek, zaskakujących wrażeń, niebanalnych miejsc, świeżych inspiracji.
Najpierw Toruń. Miastu tylu kultur. Religijny tygiel z tak różnymi tropami. Miasto otwarte, w którym przez setki lat żyli zgodnie i Polacy, i Niemcy, i Żydzi, i wielu innych osiedleńców z hanzeatyckiej Europy. Toruń bywa wielowiekowy i dostojny, gdy stajemy przed kopernikańską kamienicą, gdy oswajamy czarującą Starówkę, gdy odwiedzamy gotyckie kościoły ze strzelistymi oknami, jakich nie powstydziłby się Kraków. Ale Toruń nosi w sobie niespodziewaną lekkość. A to mosiężny psiak cierpliwie oczekujący na swego profesora, a to tragarz piwny ciągnący przez wąskie uliczki olbrzymią beczkę, a to stoiska z piernikami, których kształtów nikt nie zdoła policzyć. A jeszcze toruńskie krzywizny. Krzywa Wieża zwrócona w stronę Wisły, krzywy front kościoła, jakieś echo przesławnej Pizzy, która przecież w niczym Torunia nie przerasta. Wszystko w Toruniu ma swoje miejsce. Wszystko jest krojone wedle najlepszych wzorców. Wszystko spełnia najwyszukańsze wyobrażenia turystów. Żal wyjeżdżać z tego miasta ale wycieczki kierują się swoją bezwzględną logiką, która początkowo przeszkadza, chwilę później działa jak balsam i zapełnia podróżniczą chciwość kolejnymi pysznościami. Bo piękne są również Międzyzdroje z plażą, molo, Promenadą Gwiazd, Parkiem Zdrojowym, Muzeum Figur Woskowych, okrętami Wikingów na otwartym morzu. Kto uznał zakopiańskie Krupówki za letnią stolicę i wyrocznię dla letników musi w Międzyzdrojach czynić aneksy dla swych dotychczasowych ustaleń. Ależ tu tłoczno. Niespokojni podróżnicy patrzą ze zdziwieniem na plażowiczów, którzy zwykli lekceważyć potęgę słońca i jego ultrafioletowych wysłanników. Parawan przy parawanie, brązowiejące ciała poukładane pokotem, parasole i parasole, jakieś wystraszone yorki z wywiązanymi kokardami. Jak to dobrze żeśmy tylko na chwilę zawitali w to osobliwe miejsce. Więc dalej, dalej, w drogę. Tak blisko od tego plażowego piekła jest przecież Punkt Widokowy Gosań, są przecież klify i bukowa aleja wiodąca ku stromiznom. I od razu osobliwość. Betonowa wieża na urwisku, którą wedle kompetentnej przewodniczki szczególnie ukochał towarzysz Chruszczow, wypatrujący przez lornetkę jakiegoś złowrogiego desantu. Czyż nie lepiej było złowrogi towarzyszu podziwiać ten zakątek niźli ulegać żałosnym omamom? Tak, świat został stworzony dla ludzi ciekawych i otwartych. Natury nieufne niczego nie zobaczą i niczego w pamięci nie zatrzymają. A tuż po sąsiedzku, na dwóch wyspach położone Świnoujście. Któż wie, bo nikt pamiętać nie może, że przyjeżdżał tutaj właśnie Wojciech Kossak z rodziną. Pomińmy najczęściej odwiedzane Park Zdrojowy, dzieło genialnego Petera Josepha Lennea, Muzeum Rybołówstwa z kolekcją ryb i bajkowych muszli, Muzeum Egzotycznych Ryb Mrożonych, gotycki kościół Najświętszej Marii Panny z ciekawym tryptykiem. To stałe punkty turystycznych wojaży. Nas pochłonęło Muzeum Miniatur, miejsce szczególne, nieodległe, niemal na wyciągnięcie ręki od wspomnianych pereł, założone przez naszego rodaka z Czerwina, który w jednym miejscu, w maleńkim Dziwnowie, na niewielkiej przestrzeni pomieścił miniatury wszystkich latarni morskich ratujących żeglarzy płynących ku polskim brzegom. Godzinny spacer pozwala odwiedzić i Rozewie, Kikut, Kołobrzeg, Ustkę, Gąski, Darłowo i kilka jeszcze innych obiektów, wykonanych w skali 1:10, z pietyzmem i niesłychaną znajomością detali. Tę część naszej podróży dopełniły Jezioro Turkusowe i złowroga Wapnica w której Niemcy eksperymentowali z pociskami mającymi niszczyć alianckie miasta. Warto posłuchać Piotra Nogali, ekscentrycznego opiekuna tamtejszego Muzeum Poligonu Broni V3, który otoczony militariami pomaga turystom zanurzyć się w wojennej atmosferze. Zafascynował wszystkich Kamień Pomorski z prastarą, romańsko-gotycką katedrą, przejmującym krucyfiksem, koncertem organowym oraz przykościelnym wirydarzem z blisko czterystuletnią tują. Dawne centrum wolińskie dzisiaj słynie z uzdrowiska i właśnie organów z tysiącami piszczałek.
W końcu miejsca mikroskopijne musiały ulec tamtejszym gigantom. Szczecin i Berlin otwierały przed nami odmienne perspektywy. Najpierw Berlin wydobywający się z kolonialnej, sowieckiej zapaści. To miasto pozostaje wielkim placem budowy. Na pierwszy rzut oka porządek oddaje prymat chaosowi. Wszędzie dźwigi i wykopy, kładki drewniane, które nijak przystają do stolicy Niemiec. Ale są i cuda. Są i miejsca od lat uznawane za konieczne do zwiedzenia. Choćby Reichstag, Muzeum Pergamońskie na Wyspie Muzeów, choćby Brama Brandenburska i kościół katedralny. Wszystko to gigantyczne, trochę dla nas za wielkie, trochę bezduszne a jednak warte dostrzeżenia i obecności, zbyt może pospiesznej, ale i tak wystarczająco uważnej, bowiem nagle odsłania się fragment Muru Berlińskiego albo wartownia dzieląca nie tak dawno świat na część wolną i tę oddaną w służbę moskiewskiego tyrana. Czasami zupełnie niespodziewane spotkania: mijamy dom w którym mieszkał znakomity Heinrich Heine, mijamy woskową Marlin Monroe w słynnej zwiewnej sukience, mijamy siedzibę kanclerz Merkel, egzotyczne stoisko z setkami kapeluszy, nagle wyłania się ascetyczne, przejmujące Muzeum Holocaustu, gdzieś dalej wieża telewizyjna mająca świadczyć o wyższości komunizmu nad liberalnym światem Zachodu. Dawno temu, w części zachodniej, na chwilę przed sławą i na kilka chwil przed śmiercią, mieszkał Witold Gombrowicz, zuchwały tułacz i chwalca niedojrzałej młodości. Złóżmy hołd temu geniuszowi i przywołajmy katalog berlińskich adresów: Akademie der Kunste – atelier nr 307, Hohenzollernndamm 36, Bartningallew 11/13, Fuggerstrasse 23. Można by tak bez końca, bo Berlin to miasto-baśń, zjawiskowa przestrzeń rzeczy poważnych i komicznych. Czyż nie zapadł w pamięć życzliwy Libańczyk operujący dziwnym pojazdem, jakimś rozmnożonym rowerem, pędzącym w jedną stronę, chociaż pasażerom zdaje się, że to każdy z nich decyduje o kierunku tej odśrodkowej podróży? Czyż nie zagarnął naszej wyobraźni sprawny kucharz z dalekiej Japonii prezentujący na mini-karuzeli kompozycyjne arcydzieła wykonane z dziwnych ryb i owoców morza? Czyż nie zachwycili nas linoskoczkowie, żonglerzy i klowni dostrzeżeni na chwilę z pędzącego autobusu? Tak. Berlin to stolica. Miasto tętniące życiem i potęgą swych nieprzewidywalnych zamierzeń.
Na koniec Szczecin. Miasto Słowian zdominowane na wieki przez Niemców. Stąd wielowątkowa historia, drażniąca jednako zbyt nadgorliwych Polaków i zbyt natarczywych Niemców. Tymczasem warto godzić wielokulturowość, bowiem jedynie takie podglebie pozwala rozwijać się autentycznym centrom, kulturowym i politycznym stolicom. Szczecin przynależał zresztą nie tylko do wspomnianych nacji. Rządzili tutaj również Duńczycy, Szwedzi, Prusacy i Francuzi. Pradzieje nikną w nieprzeniknionej dali. Dość powiedzieć że miasto liczy sobie blisko 1200 lat. Wymieńmy nasze szczecińskie przystanki: zagadkowe Jezioro Szmaragdowe, port, Stocznia Szczecińska, Wały Chrobrego, bulwarowe, szerokie schody prowadzące nad Odrę, brama Portowa, Zamek Książąt Pomorskich. Nieco nostalgicznie wypadła podróż stateczkiem. Pusta jest dzisiaj stocznia, która tyle dobra przyniosła Polsce. Opuszczone nabrzeża, martwe żurawie, rozpadające się łajby, rdzewiejące szkielety porzuconych instalacji jednoznacznie dowodzą jak różne są światy idei oraz te rzeczywiste, których przydatność pozostaje funkcją zysku, politycznych gier, odważnej wizji bądź jej tchórzliwego braku. Ma Szczecin jeszcze jedno miejsce warte wizyty i głębszej zadumy. Miejscem tym jest Cmentarz Centralny, największy w Polsce i trzeci co do wielkości w Europie, położony przy ulicy noszącej nieco kosmiczną nazwę „Ku słońcu”. Na blisko 170 hektarach rozciąga się to miasto umarłych. Niemiecki architekt Wilhelm Meyer-Schwartau przewidział wszystko. Precyzyjnie wytyczył aleje, nasadził tysiące drzew, które miały dość miejsca by się rozrastać, narzucił formę nagrobków, wyrastających nagle, bez żadnej linearnej prawidłowości. Znakomicie widać na cmentarzu przeszłość i teraźniejszość. Ten swoisty park-ogród pomieścił blisko 300 000 zmarłych. Kaplice niemieckich rodów mieszają się z grobami polskimi oraz miejscami szczególnej pamięci poświęconym ofiarom komunizmu, zmarłym marynarzom, Sybirakom, zamordowanym w Katyniu. Dość powiedzieć, że na cmentarzu tym grzebano potajemnie ofiary polskiego grudnia. Tropów i roślin bez liku. Przywołać wystarczy pamięć, zapiski, fragmenty kolorowych przewodników. Zaskakujące arboretum: jodła kalifornijska, sosna żółta, kielichowiec wonny, dąb czerwony, forsycja zwisła, modrzew japoński, wiśnia piłkowana, żylistek, złotlin, miłorząb dwudzielny, limba, platan, leszczyna turecka. Ścisły związek człowieka i natury, ciszy i przemijania, przeszłości i teraźniejszości, która tak szybko staje się tym co już było.
Nasz powrót został jeszcze okraszony wizytą w zamku golubskim. Krzyżacka warownia, niszczona i odbudowana, mieści i tajemnice, i szable, i narzędzie wikińskie, i szesnastowieczne polichromie, i narzędzia tortur, i ślady po Annie Wazównie, i niemiłe wszystkim przepowiednie, których najlepiej nie wspominać, by nie kusić losu i nie wystawiać się na pośmiewisko.
Dobrze jest podróżować do miejsc nieznanych, o istnieniu których słyszeliśmy zaledwie. Takie wojażowanie przypomina o naszej nomadycznej przeszłości, pozwala przylgnąć do intensywnych przestrzeni, wzbogacić wewnętrzny świat, który poddany codziennym, rutynowym zajęciom, gotowy skarleć do reszty. „Solidarność” to nie tylko związek zawodowy, to także pomysł na życie ciekawe. Z kronikarskiego obowiązku warto dodać, że uczestnikami wycieczki byli nauczyciele, ich rodziny, sympatycy związku z Ostrołęki, Kadzidła, Ełku, Troszyna, Płoszyc, Olszewo-Borek, Mostu Kopańskiego, Lipnik, Zabrodzia i Łysych. Zatem: dziękujemy Aleksandrze za tegoroczną wyprawę. Już dzisiaj prosimy o przyszłoroczne wędrowanie.